"Zaczyna się od cieni. Robią się dłuższe. Słońce nie wznosi się już tak wysoko i wypłaszcza się łuk jego wędrowania. Kształty stają się mocniejsze. Mija skwar, znika płaskość krajobrazu właściwa letnim dniom. W istocie lipiec i sierpień to najnudniejsze miesiące w roku - jeśli nie liczyć dni, gdy nadchodzą burze. Ale poza tym to raczej monotonia z wolna szarzejącej zieleni, wysokiego światła, które męczy i sprowadza coś w rodzaju ślepoty, bo trzeci wymiar krajobrazu, jego głębię, dostrzegamy jedynie rano i wieczorem. Aż nagle przychodzi wrzesień i jakby na pochwałę kalendarzowego podziału, na chwałę własnego istnienia ten pierwszy wrześniowy poranek jest chłodny i mglisty. Jednak gdzieś z góry przenika szarobłękitny blask i to znak, że dzień będzie pogodny.
No więc wrzesień - początek schyłku. Dzięki niskiemu słońcu świat staje się wyrazisty, bardziej materialny, bo cienie są ciężkie, ciemne od wilgoci i zalegają bardzo długo. Podwajają rzeczywistość. Po prostocie lata krajobraz staje się wieloznaczny. Poranna mgła unosi się powoli i najpierw widać na kilkanaście kroków, potem dalej i dalej (...).
Tak więc wrzesień. Początek końca. Ostatni wysiłek świata, zanim zacznie powoli gasnąć, popielić się i zamierać. Heroiczny miesiąc. W ogrodach i sadach obfitość kolorów i owoców. Aż się w oczach mieni od tych czerwieni, oranżów, złota, fioletów, lila różów, od tego jabłczanego połysku, który w słońcu oślepia jak setki zajączków. Trzeba mrużyć oczy. A jak się to ugina, napięte do granicy pęknięcia, złamania, niczym człowieczy grzbiet pod ciężarem ponad siły."
Andrzej Stasiuk - fragment felietonu Wrzesień z książki Nie ma ekspresów przy żółtych drogach
Wrześniowy las w rejonach Zbąszynia. |