czwartek, 2 lipca 2015

Zmiany


Piątkowe popołudnia i wieczory mają dla mnie szczególne znaczenie. To czas, w którym wyrywam się objęciom miasta i zmierzam do domu. Do prawdziwego domu - bo pomimo iż już od prawie dziesięciu lat mieszkam w dużym mieście, moja relacja z tym miejscem jest ciągle bardzo nieufna. Nie mogę powiedzieć, że tego miasta nie lubię - doceniam promienie wschodzącego słońca nad pięknym rynkiem, wąskie uliczki starówki, zabytkowe kamienice. Życie tutaj bywa wygodne i ma swoje plusy. Ciągle jednak najbardziej na miejscu czuję się na dworcu - to w końcu stąd odjeżdża pociąg do domu - kierunek Zbąszyń.

W piątkowym pociągu najczęściej czytam. W ubiegłym tygodniu byłam jednak tak zamęczona, iż padłam na fotel i wbiłam wzrok w okno. Ruszyliśmy i już po chwili miasto zniknęło. Bloki, wiadukty, ulice, przystanki zmieniły się w industrialne dzielnice, potem w dzielnice podmiejskie, by w końcu przejść w pola i lasy. Ciągle zaskakuje mnie, jak szybko można przenieść się z centrum na prowincję - te miejsca leżą naprawdę blisko siebie, choć wydają się mentalnie tak bardzo odległe. Za oknem świeciło wieczorne słońce, wyostrzając krajobraz przesycony kroplami wody - kilka godzin temu padało. Pociąg mijał lasy, małe wsie, budynki tyle już razy widziane z kolejowej perspektywy. Za Nowym Tomyślem czuję się w końcu u siebie - jeszcze dwie stacje i z lasów wyłonią się zabudowania Zbąszynia. To tylko godzina drogi. Gdy wieczorem stałam przed domem obserwując nietoperze i zjadając pierwsze maliny, ciągle nie opuszczało mnie przeświadczenie, że to jakiś rodzaj magii. W godzinę przenieść się z tętniącego centrum w całkiem inny świat.

W sobotni wieczór, po letnim deszczu, wybiegłam w kierunku lasu. Cały świat parował w promieniach chylącego się słońca. Tyle się znów zmieniło - urosło zboże, zieleń zmieniła swój soczysty, wiosenny blask, obrzeża drogi przystroiły się w polne kwiaty. Pod lasem chłopak kosił rów i całą okolicę przesycał zapach rumianku. Z kolei w lesie powitała mnie wycinka - nagle zrobiło się tak jasno, że przez chwilę niemal straciłam orientację - przecież zawsze były tutaj gęste drzewa, a tu nagle wolna przestrzeń. Przy polnej drodze wymienili walący się krzyż - teraz to porządne, zaimpregnowane belki. W końcu wbiegłam do wsi, by choć przez moment być razem z jej mieszkańcami w sobotni wieczór. Pojedyncze dzieci bawiły się na placu zabaw, dorośli stali przy płotach i wymieniali doświadczenia mijającego tygodnia. Zabłąkane samochody rozbryzgiwały ogromne kałuże na poboczach, a w jedynym sklepie ostatni klienci kupowali piwo i specjały na grilla. Ludzie patrzyli na mnie nieufnie - wiedzą, że tylko tędy przebiegam, nie jestem stąd. Przez chwilę wbiegam w ich świat, wciągam w płuca mokre powietrze, mijam ich domy, ogródki, ulice. Za chwilę mnie już tu jednak nie będzie, a oni pozostaną.

Od czasu gdy mieszkam w mieście przez duże M czuję, że jestem w jakiejś niekończącej się drodze. Pomiędzy miastem, pociągiem, prowincją, lasami, polami i znów miastem. Rozstania i powroty. Piątki i niedziele. Dworce, torby, plecaki. Ciągłe zmiany. W ciągłym biegu. Może tak musiało i musi być. Może paradoksalnie z miasta lepiej widać prowincję. Może trzeba było tą prowincję opuścić, by za nią zatęsknić i lepiej ją zrozumieć. By świadomie chcieć tu wracać. I liczyć na to, że przyjdzie dzień, kiedy będzie to powrót na dobre. Tymczasem jutro piątek - czyli kierunek Zbąszyń.



Zbąszyń widziany od strony ulicy Polnej.

1 komentarz: