piątek, 13 marca 2015

Powrót do Lutola Mokrego


Lubię powroty. Oswojone miejsca, powtarzalne sytuacje, znane obrazy - to wszystko działa bardzo uspokajająco. Są jednak takie miejsca, po których spodziewamy się więcej. Sam powrót przestaje nam wystarczać. Chcemy odszukać nasze dawne ślady, odnaleźć siebie sprzed lat, spojrzeć na coś, co kiedyś było nam bliskie. Poczuć to, co czuliśmy dawniej, przeżyć jeszcze kilka wspaniałych przygód. Żyjemy nadzieją, że wszystko wygląda tak samo jak wtedy, gdy miejsce to pozostawiliśmy. Ufamy, że ludzie się nie zmienili, że czas cudownie przestał tam płynąć. Konfrontacja z prawdą jest okrutna - czasem trudno przesądzić, czy to świat tak bardzo się zmienił, czy zmieniliśmy się my sami. Takie powroty bywają bolesne - wiem, bo kilkukrotnie tego doświadczyłam.

Wyciągając wnioski z błędów, staram się nie oczekiwać po powrotach zbyt wiele. Wiem, że nie cofną mnie one do dawnych lat, choćbym nie wiem jak bardzo tego pragnęła. Znam słowa Sama Ewinga- When you finally go back to your old hometown, you find it wasn't the old home you missed but your childhood. Tłumacząc na język polski, powracając w końcu do rodzinnego miasta, odkrywasz, że nie tęskniłeś za dawnym domem, ale za dzieciństwem. To jest właśnie największe oszustwo powrotu - szukasz w istocie nie tego, czego powinieneś.

Miałam to wszystko w pamięci, rozumiałam jak działa ten zdradziecki mechanizm. Rower sam jednak poniósł mnie znów do Lutola Mokrego. W Lutolu spędziłam kiedyś dwa dni. I to one są filarem powrotów. Nie są to żadne spektakularne wydarzenia, niesamowite historie. Najlepsze wspomnienia mam z pozornie zwykły i prostych chwil. To bardzo fragmentaryczne retrospekcje. Kilka obrazów, zapachów, dźwięków. Wspólny mianownik tych dwóch dni to dzieciństwo i beztroska.

W czwartej, bądź piątej klasie szkoły podstawowej pojechaliśmy na wycieczkę do Lutola Mokrego. Nasz wychowawca tam mieszkał i uznał, że to dobre miejsce na krótką wyprawę. To musiał być wrzesień, ewentualnie wczesny październik. Początek jesieni, babie lato. Jechaliśmy do Lutola Alexem. Alex był środkiem transportu rodem z dziecięcych fantazji - kolejka z pomalowanymi tęczowo wagonikami. A jednak ten osobliwy pojazd funkcjonował i woził mieszkańców Zbąszynia z dworca kolejowego do miasta. Jak łatwo się domyślić, Alex nie rozwijał zawrotnych prędkości, ale dla dzieciaków to była doskonała zabawa. Kolorowa ciuchcia jechała po asfalcie, a my w środku podróżowaliśmy w nieznane. Nie będę udawać, że pamiętam w szczegółach ten dzień. Mam jednak przed oczami ciepłe promienie jesiennego słońca. Słyszę piski zachwyconych dzieci, bo oto stoją przed nami konie i każdy z nas może wskoczyć na moment na ich grzbiet. Potem pieczemy kiełbaski nad ogniskiem. Wokół unosi się zapach lasu. Szukamy w zagajniku grzybów i wciskamy je w torebki znalezione gdzieś w plecakach. Mamy jedenaście, może dwanaście lat. Jesteśmy razem, śmiejemy się, biegamy, przeskakujemy przez wysokie trawy. Gonitwa, łapanie tchu, uśmiechy, totalna beztroska. Potem pamiętam już tylko jak stoję na podeście domu, upojona szczęściem i jesiennym ciepłem. Z dumą pokazuję rodzicom pełną siatkę uduszonych grzybów - zdają się pewnie nie podzielać mojego entuzjazmu, ale dla mnie to był wspaniały dzień!

Kolejna wizyta w Lutolu Mokrym ma miejsce rok, najwyżej dwa lata później. Do tej urokliwej wsi przybywa na wakacje moje dalekie kuzynostwo. Jedziemy odwiedzić ich letnim popołudniem. Tu również pamiętam głównie światło. Cały dom, który bliscy wynajmowali, pławił się w blasku zachodzącego słońca. Promienie na jasnobrązowej podłodze, błyski odbite od okien. A potem zabawy na podwórku do wieczora - rozgrzane ciała, spocone włosy, brudne kolana, roześmiane buzie. Wakacje, szczęście, błogość. Mokra od rosy trawa, nadciągający chłód i w końcu powrót do domu. Kolejny wspaniały dzień.

Wróciłam do Lutola Mokrego w jednym z nielicznych zimowych dni tego roku. Delikatny mróz szczypał mnie przez całą drogę w twarz. Tłumaczyłam sobie, że dotarłam tu, by stanąć nad dwoma jeziorami. By pojeździć po lasach. By poodbijać się na rowerze od brukowanej drogi. By obejrzeć piękną wiejską zabudowę. Wiedziałam jednak w głębi, że wracam znów w poszukiwaniu tamtych miejsc, tamtych chwil, tamtych uczuć i siebie z tamtych dni.

Ten dzień nauczył mnie czegoś nowego. Trzeba dać powrotowi szansę. Trzeba dać szansę sobie. Dopasować się do zmienionych, ale przecież znanych miejsc. Odsunąć nostalgię i tęsknotę trochę na bok. Zrobić miejsce dla nowych doświadczeń. Nie znajdę siebie z tamtych wspomnień, ale skoro już tu jestem, spojrzę na wszystko od nowa. Jest tak, jak powinno być. Zimowy dzień, bezkresne oszronione pola. Pofałdowane łąki, tak ciche o tej porze roku. I znowu słońce - takie zza białych chmur, ale jednak niosące swoim blaskiem nadzieję i szczęście. Może nie muszę nigdzie wracać, może po prostu ciągle mentalnie tu jestem.To był nowy wspaniały dzień.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz